Pierwszy obraz jako pojęcie szersze, obejmujące większy obszar nieograniczający się tylko do krosna i płótna, powstał tak szybko, jak szybko mogłam posłużyć się kredą, kredką czy lejącym się długopisem z PRL-u, wprowadzając na żółte kartki postaci, wyobrażenia i abstrakty.
W komunistycznym przedszkolu nikt się nie roztkliwiał nad twórczym potencjałem dzieci. Zwracano uwagę, że należy rysować od linijki i ekierki, podobnie jak kolega z ławki, a nie malować chaotyczne wyobrażenie minionych wczasów, które wyglądały jak breja ze świecowych kredek w stylu Lovisa Corintha czy Leona Kossoffa.
Obrazy rodziły kolejne obrazy, bez znaczenia czy to była kreda, tusz czy obraz łączący się z opowiadaniem, bądź zdjęcie naklejone na kartkę papieru.
Tak, bardzo, z pozycji obserwatora. Dlatego, że od samego początku oglądałam albumy z reprodukcjami obrazów – nie tylko z Ermitażu (śmiech…). Obrazy – czy to abstrakcje Dubuffetta czy głęboka duchowość postaci van Gogh’a – wszystkie tworzyły opowieści, rodzaj furtki – przejścia do innych światów, tych nadrealnych. Północne malarstwo niderlandzkie zawsze przykuwało moją uwagę. Mogłam wiecznie patrzeć na „Sąd Ostateczny” Memlinga i jego postaci o specyficznej urodzie, które wychodzą z grobów. Fascynuje mnie przedstawienie Nieba i Piekła oraz pożółkłe twarze postaci, ich grymasy pełne nienawiści i cierpienia, które zostały zestawione z uduchowieniem niewiast.
To właśnie musiało wywrzeć wpływ na mnie jako osobę malującą obrazy.
Wcześniej lubiłam używać cienkopisu czy rapidografu komponując rysunki, które były pełne psychodelicznych postaci. Później miało to ujście w rysowaniu komiksów – makabresek.
Pracę nad obrazami mogę porównać do pracy tłumacza. Tekstem jest życie, które ja tłumaczę na język wizualny. Malarstwo to jest wypadkowa myśli, refleksji o świecie, w którym muszę funkcjonować. To jest medium, za pomocą którego się komunikuję. Kiedy przystępuję do pracy, to jest to już kumulacja tematów priorytetowych dla mnie, kondensacja wątków, które tłumaczę z języka doświadczenia na język sztuki.
Niektórzy twierdzą, że gdańska Akademia Sztuk Pięknych to instytucja nauczająca przede wszystkim rzemiosła. Nie jest to jednak Sankt Petersburg.
Bardzo się cieszę, że miałam okazję studiować na ASP w czasach, kiedy jej mury praktycznie się nie zamykały, można było zostawać do późna, a w holu na parterze odbywały się koncerty. To była żywa Akademia. Późniejsze władze uczelniane wprowadziły zmiany dotyczące godzin otwarcia uczelni, co utrudniło integrację. Moim zdaniem szkoda.
Studiowałam w starym entourage, jeszcze przed remontem. Stare parkiety i stare brudne od farb mury pamiętające studentki i studentów z dawniejszych lat. Kiedy odwiedzałam uczelnię po kapitalnym remoncie zaskoczył mnie fakt, że studenci właściwie nie mogą działać, bo coś zostanie ubrudzone. Takie było moje pierwsze wrażenie.
Starsi koledzy odradzali mi pójście do pracowni prof. Miszkin i Baucia posiłkując się argumentami o przymusowym realizmie i trudnej współpracy. Później pracownię tych dydaktyków wybrałam jako pracownię dyplomową.
Pracownia była polem walki, dochodziło do spięć, przez co niektórzy nawet rezygnowali. Dla mnie ta współpraca była bardzo, bardzo cenna. Byłam w stu procentach szczera w swojej twórczości malarskiej. Kiedyś usłyszałam takie zdanie: Ty jesteś z tych myślących. Komplement, który miał drugie dno. Teorii sztuki wciąż było mało, należało samemu dużo szukać, pytać, czytać. Myślę, że Wydział Rzeźby i Intermediów uznawał Wydział Malarstwa jako bastion postkapistów, którzy nigdy w życiu nie słyszeli o Liamie Gillicku czy Markusie Schinwaldzie. Jako malarka, która jest “z tych myślących”, nie zapomnę zaangażowania Huberta Bilewicza i Andrzeja Leszczyńskiego w prowadzone przez nich wykłady.
Dzięki studiom w Bremie nawiązałam współpracę z osobami z kręgu sztuki, z którymi współpracuję do dzisiaj. Pierwszym entuzjastycznym wrażeniem była absolutna swoboda korzystania z pracowni. Można było w niej nocować, a na korytarzach stały łóżka, sofy, pralki, zmywarki i lodówki. Studenci mogli tworzyć w nocy, co ułatwiało im życie zawodowe.
Yuji Takeoka mieszka na stałe w Düsseldorfie, gdzie współpracuje z galerią Konrad Fisher.
Jest to bardzo ciekawy artysta konceptualny z dużym poczuciem humoru. Jak to się stało, że trafiłam do pracowni, gdzie studentki i studenci budowali głównie instalacje dźwiękowe i przestrzenne? Nie wybrałam pracowni malarstwa pod opieką merytoryczną Karin Kneffel, która wyjechała później do Monachium, ponieważ studentki malowały obrazy w stylu Gerharda Richtera, a to mi się nie podobało. Pracownia Yuji Takeoki to był zlepek różnych ludzi, wielu narodowości. Oczywiście odbywały się również przeglądy. Wtedy wszyscy studenci i studentki byli obecni, każdy musiał zdobyć się na odwagę, aby przed forum bronić swojej sztuki. W Gdańsku również organizowano przeglądy, ale odbywały się one za zamkniętymi drzwiami, dla każdego studenta osobno.
Częste były wyjazdy całej grupy z pracowni, żeby zobaczyć aktualne wystawy w Hamburgu czy Hanowerze. Więcej pracowało się poza murami uczelni. Chodziłam na wykłady z historii sztuki. Zachęcano nas do lektury „Śniegu” Orhana Pamuka, kwestia imigrantów z Turcji była żywa. Nie zawsze była przedmiotem chwały. Byłam świadkiem, jak rzucająca obelgiNiemka była wyprowadzona przez ochroniarza ze sklepu z żywnością turecką.
Nie myślałam o studiach kuratorskich jako o przejściu do innej branży. Chciałam zdobyć to cenne i ważne doświadczenie oraz rozwijać się intelektualnie. Studia trwały rok, podczas którego zyskałam przyjaciół i wiedzę – tak, jak mówisz – zakulisową. To było zupełnie inne środowisko. Bardzo twórczy ludzie, przygotowani merytorycznie do wybranych projektów. Duża dawka teorii sztuki. Bardzo cenną była współpraca z Marią Brewińską, naszym opiekunem merytorycznym.
Pracę w Klubie Żak otrzymałam już po uzyskaniu dyplomu studiów kuratorskich, co było szybką przemianą teorii w praktykę. Zobaczyłam, jak świetnie można współpracować z młodymi artystami, aranżować ich prace, budować ekspozycje. Aspekt merytoryczny jest bardzo ważny, na tym skupiam się najbardziej.
Praca malarki/malarza to często stereotyp eremity siedzącego w swojej pustelni. Słusznie.
Tym bardziej otwarcie się na innych artystów, wspomaganie ich, oddala syndrom zjadania własnego ogona.
Cytując Jean Francis Lyotarda – co malować? Malarstwo jest filozofią, moim zdaniem bardzo się z nią łączy. Dawno temu rozmawiałam z autorką plakatów i grafik, której powiedziałam, że jej praca przypomina pracę snajpera – musi trafić w punkt, w sedno za pomocą znaku graficznego. A malarstwo to filozofowanie. W czasie studiów ważnymi dla mnie pozycjami były „Kondycja Ponowoczesna” Lyotarda, „Pasaże” Waltera Benjamina, głośne „Społeczeństwo Spektaklu” Guy Deborda czy „Marginesy filozofii” Jacques Derridy. Później bardzo zależało mi na książkach Nicolasa Bourriauda, nie było jeszcze polskiego wydania „Estetyki Relacyjnej”. Kolega przywiózł mi „The Radicant” i „Postproduction” wydawnictwa Lukas&Sternberg z Berlina. Chciałam wszystko wchłonąć, interesowałam się związkiem sztuki i filozofii.
Filozofia jest dla mnie podpowiedzią, w jaki sposób interpretować współczesny skomplikowany świat. Malarstwa nie buduję na takiej zasadzie, że dzisiaj namaluję wojnę na Ukrainie czy Donalda Trumpa na spotkaniu z Kim Dzong Unem, a jutro zajmę się wątkami wanitatywnymi. Malarstwo – w moim przypadku – buduje się w czasie, temat wyłania się po wielu próbach odnalezienia go.
Potrzebowałam mieć – tak jak o tym pisze Virginia Woolf – własny pokój. Na uczelni nie mogłam liczyć na takie odosobnienie. W Centrali Telefonicznej znalazłam taki pokój, którego użyczył mi Tomasz Kopcewicz. To jest bezcenne – móc pracować we własnej przestrzeni, dlatego zostałam w Stoczni do końca.
To była alternatywa dla Akademii. Stocznia to był odrębny świat, świat artystów pracujących obok siebie. W budynku dawnej Centrali Telefonicznej, na tym samym piętrze, na którym znajdowała się moja pracownia, był teatr Cynada, a tuż za nim galeria Jakuba Bielawskiego – Klosz Art. Natomiast piętro niżej mieściła się Kolonia Artystów. Bardzo inspirujące i twórcze miejsce.
Co tydzień odbywały się wernisaże, koncerty, happeningi. Stocznia buzowała energią twórczych inicjatyw. Była rodzajem organizmu, na który składały się miejsca rozproszone na jej terenach: Modelarnia, Instytut Sztuki Wyspa, Kolonia Artystów, galeria Klosz Art, galeria Mm, późniejszy PGRart. Ten świat interesował mnie jako młodą malarkę.
Stocznia była dla mnie nie tylko miejscem swobody twórczej, ale i miejscem spotkań z młodymi artystami / artystkami – nie tylko trójmiejskimi, ale z całej Polski – w Kolonii Artystów organizowane były rezydencje artystyczne. Wir stoczniowej sztuki napędzany był przez artystów, których deweloper poniekąd zaprosił, aby tutaj działali i dzięki którym tak naprawdę stocznia – jako twórczy tygiel – stała się sławna.
Dzięki artystom Stocznia, którą pamiętam, była żywą wizytówką twórczego Gdańska. Sercem niszowej sztuki, muzyki czy performensu. Niestety, takie zmiany, jak budowa Nowej Wałowej czy wyburzenie dawnej Willi Dyrektora (pięknego XIX-wiecznego budynku, wręcz unikatu), zakłóciły rytm twórczego miejsca. Maciej Szupica zrobił teledysk „Out of Control” dotykający problemu znikania stoczniowych „perełek” i pamięci o tych budynkach. Nie było też lepszego obserwatora procesu „znikania” stoczni od Michała Szlagi, który fotografował wyburzania i umierającą Stocznię, pozbawianą dawnego kształtu.
Artyści byli bardzo ważni dla rozwoju tożsamościowego i kulturowego Stoczni.
Byłam jedną z ostatnich artystek (również Anna Orbaczewska pracowała tutaj do końca), która miała pracownię na drugim piętrze w dawnym budynku dyrekcji. Niegdyś to miejsce nazywało się galeriąNaKorytarzu,sąsiadującą z ówczesną galerią Gablotka, prowadzoną przez Macieja Salamona i Tomka Wierzchowskiego.
Bardzo cieszę się z powstawania NOMUSA, ponieważ Trójmiasto zasługuje na bardzo dobre Muzeum Sztuki Współczesnej.
Obecnie mam pracownię we Wrzeszczu, ale cieszę się ze wszystkich lat spędzonych na dawnych terenach Stoczni Gdańskiej. To w tamtym czasie zrealizowałam indywidualną wystawę „W barok” w Gdańskiej Galerii Miejskiej oraz wydałam (we współpracy z Jolą Woszczenko) katalog „Razem”, który podsumowywał działalność artystów z dawnym Budynku Dyrekcji (projekt powstał w ramach Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska).
Jeżeli ta dzielnica będzie tylko ekskluzywnym miejscem z wysokimi czynszami i drogimi knajpami, to nie przywróci fermentu twórczego. Nie wiem czy mariaż Młodego Miasta ze Starówką się uda, czy będzie to nowy Rotterdam. Życzę temu miejscu dużo „życia”, które zawiera się w przestrzeni alternatywnej, nie tylko zamożnej.
Jedna z moich znajomych powiedziała mi ostatnio, że niebawem zaczną mi patrzeć na datę urodzenia. Urodziłam się w 1982 roku, w którym Louise Bourgeois miała swoją pierwszą wystawę retrospektywną w wieku 71 lat w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Yorku.
Kiedy w 2009 roku została wydana książka „The Younger than Jesus. Artist Directory” pod redakcją Massimiliano Gioni, Laury Hoptman i Lauren Cornell, uwaga artworldu zwróciła się w stronę młodego pokolenia malarzy przed trzydziestką.
Czy sztuka powinna być atrakcyjna, modna, super młoda? Pozbawiona rys, poprawna, wpisująca się w modne dyskursy… Myślę czasem o Andrzeju Wróblewskim, o Janie Dziaczkowskim, którzy odeszli młodo, a zostawili po sobie świetną sztukę.
Sztuka to trudne zwierzę, nieobliczalne. Mówi się, że artystą jest się czasami…
Priorytetem dla mnie zawsze było sedno uprawianej przeze mnie sztuki, jej kształt i znaczenie. Nadal tak będzie, co nie oznacza braku poszukiwań miejsca dla mojej sztuki na jej rynku.
Dawne malarstwo stanowi ważne źródło sposobów obrazowania świata. Psychologiczne rysy twarzy przedstawianych postaci Giotta di Bondone, harmonia perspektywy Piero della Francesca, światłocień geniusza – Michelangelo Merisi da Caravaggia, dzieci na obrazach Georges de la Toura, draperie Jan van Eycka… Nawet malując małe obrazy staram się zbudować w nich przestrzeń i – jeżeli są tam postaci – przedstawić je tak, by działały na widza, aby zagrały dobrze swoją rolę. Malując „Błękitnego Chłopca” odnosiłam się do słynnego obrazu Thomasa Gainsborough. Często myślę o dawnych mistrzach malarstwa kiedy buduję swoje obrazy. Rewolucja, jaką przeprowadził Marcel Duchamp w sztuce i podejściu do sztuki, później sztuka instytucjonalna, nie przeszkadzają. Albo inaczej – nie zamyka to dialogu między dawnym malarstwem a współczesnością. Tu przytoczę słowa Nicolasa Bourriaud – można remiksować wpływy w sztuce jak didżej.
Rozmawiała: Aleksandra Grzonkowska
Korekta: Anna Ratajczak-Krajka