Małgorzata Żerwe
Tylko nieliczne kluby mają tak długi żywot. Sopocki Sfinks, który wkracza w swoje dziesięciolecie jest fenomenem na większą niż lokalną skalę. Sopockie Forum Integracji Nauki Kultury i Sztuki narodziło się z braku. Z braku miejsca spotkań dla ludzi powiązanych niewidzialną nicią podobnego przeżywania świata, wysublimowanej fantazji i dzikiej żądzy kreacji. Ludzie Sfinksa spotykali się zanim forum powstało. Słynne były imprezy leśne w Borodzieju, szalony Sylwester w opuszczonej przepompowni gazu na Kolibkach albo rejs katamaranem w Noc Świętojańską. Posiadanie siedziby stało się koniecznością, apetyty artystów rosły, a plany wybiegały poza towarzyskie spotkania, marzyła się galeria, scena teatralna, koncerty…
Jesienią 1990 roku SPATiF był zamknięty. Umówili się w Złotym Ulu, a że było ich wielu przysiedli w Kąciku Przyjaźni Polsko – Radzieckiej (!): Marek Czarnecki – malarz, Józef Czerniawski – malarz, Henryk Cześnik – malarz, Robert Florczak – malarz, Marian Główczyński – adwokat, Ala Gruca – malarka, Marek Grzybiak – medyk, Janusz Hajdun – kompozytor, Barbara Kruszewska – graficzka, Ola Kruszewska – ekonomistka, Jerzy Limon – pisarz, Wojciech Łukasiewicz – dziennikarz, Zygmunt Okrassa – grafik, Józef Słabysz – przedsiębiorca, Maciej Świeszewski – malarz. SFINKS został zarejestrowany w sądzie jako fundacja i można było zacząć poszukiwania odpowiedniej siedziby. Pierwsze zakusy dotyczyły komórek na zapleczu restauracji „Pod Strzechą”, ale już wkrótce miasto Sopot ogłosiło przetarg na zdewastowany budynek przedwojennego Kunsthalle czyli Pawilonu Sztuki. Zarówno usytuowanie w parku nieopodal Grand Hotelu, jak i genius locci gmachu, gdzie w dodatku po wojnie mieściły się pracownie PWSSP były na siedzibę SFINKSA wręcz idealne. Ofertę artystów miasto przychylnie rozpatrzyło i w efekcie SFINKS stał się użytkownikiem budynku na lat 30.
Pierwsza konferencja prasowa na antresoli pawilonu od tej pory nazywanego po prostu Sfinksem: Robert Florczak, szef SFINKSa szeroko rozpościera ramiona roztaczając przed zebranymi dziennikarzami wspaniałą wizję przyszłości: galeria sztuki nastawiona na promocję ambitnych, niekomercyjnych działań artystycznych, scena teatralna i koncertowa: klasyka, jazz, rock, muzyka alternatywna i klub integrujący świat bohemy ze światem biznesu. A biznes w pierwszej fazie działalności Sfinksa był wielce pożądany – trzeba było wyremontować budynek czyli zdobyć fundusze.
Najprostszym sposobem wydawało się zarabianie pieniędzy na tym, co Sfinksowcy potrafią najlepiej, czyli na zabawie. Pierwszy bal promocyjno-dochodowy odbył się już we wrześniu 1991, nosił nazwę „Bal na Gruzach”. Po gruzowisku stąpały półnagie hostessy, ze spektaklem „Idole Perwersji” wystąpił Teatr Ekspresji, było szokująco i wykwintnie, chociaż na stół wykreowany przez Barbarę Kruszewską spadały jesienne liście – dach był jedną wielką dziurą. Rozpoczął się Okres Heroiczny Sfinksa. Przed każdym balem przez kilka tygodni pracowała kilkunastoosobowa załoga. Pieniądze, i to chyba niewielkie dostawał tylko „Obrzępi” – taki pseudonim nosił jedyny prawdziwy robotnik, sąsiad malarza Andrzeja Dyakowskiego zwerbowany do pomocy. Wielkie płaszczyzny ścian pokrywał malarstwem Rafał Roskowiński, ten sam, który stojąc za barem na „Balu na Gruzach” w mundurze esesmana zbulwersował niemiecką dziennikarkę. Architekt wnętrz i scenograf Jurek Bogaczyk tutaj zaczynał modny później powszechnie styl „urokliwa ruina”. Bardzo aktywna była grupa COX czyli Józef Czerniawski i Kacper Ołowski, lubująca się w estetyce jarmarcznej. Inne trendy reprezentował Jarek Fliciński. Wkrótce do grupy sfinksowej dołączył Jacek Kornacki. Zaczął od egipskich znaków na pierwszym balu sylwestrowym, potem zawładnął główną ścianą 4 x10 m, gdzie malował gigantyczne freski na jedną noc. Najbardziej ekscentryczną noc w tej części Europy.
Zachęcony ogromnym sukcesem medialnym „Balu na Gruzach”, Sfinks urządził pierwszy w Polsce – Halloween. Florczak poznał to anglosaskie święto o celtyckim rodowodzie w Londynie i Nowym Jorku, gdzie spędził sporo czasu. Życzliwi zapewniali, że w Polsce się tego nie da zaszczepić, bo na drugi dzień jest Wszystkich Świętych i będzie finansowa klapa, a biletów nikt nie kupi. Biletu nie kupiła niżej podpisana. Ala Gruca wzięła mnie do pomocy za tzw. „wjazd” czyli wstęp. Halloween w Sfinksie udało się znakomicie! Z obcej tradycji pozostała nazwa i dziesiątki dyń – lampionów. Cała reszta miała w sobie słowiańską drapieżność, a kostiumy i makijaże przebranych gości były absolutnie nadzwyczajne: krwistoczerwony Duch Komunizmu, strzygi, upiory, wyuzdane negliże i czarne welony, utopce, ofiary wypadków samochodowych, postacie z horrorów i złych snów. To wtedy znany gdański piekarz zyskał przydomek „makrabysta Pellowski”, upiekł bowiem na zamówienie Sfinksa bułki w kształcie piszczeli. Poczucie czarnego humoru Polaków objawiło się!
Oprócz tego pierwszego, na gruzach, żaden bal w Sfinksie nie był nazywany balem. Sylwester 1991 był Sympozjum Sylwestrowym pt. „Starożytny Egipt, a Zdegenerowana Cywilizacja Śródziemnomorska”. Adnotacja na wykwintnym złotym zaproszeniu autorstwa Marka Szczepańskiego – Szakala głosiła, że dochód z Sympozjum przeznaczony jest na remont obiektu, a orientacyjny termin zakończenia obrad przewidywany w pierwszych dniach stycznia 1992.
Na ścianie wewnątrz Sfinksa pojawiła się lista sponsorów. Kilka firm zauroczonych nieskrępowaną niczym fantazją artystów Sfinksa sypnęło groszem. Florczakowi wydawało się, że tak już będzie zawsze, więc szybko zamówił ekipę remontową do osuszenia zawilgoconego budynku i naprawy dachu. Dla przyciągnięcia kolejnych sponsorów w 500. rocznicę śmierci szlachetnego mecenasa sztuki Wawrzyńca Wspaniałego, Sfinks urządził „Ucztę Medyceuszów”. Mając zapewnienie dotychczasowych sponsorów, że za ucztę zapłacą, zaplanowano bal iście renesansowy w charakterze: sarny, jelenie i dziki do jedzenia, antałki czerwonego wina do popijania, muzyka włoskiego cinquecento do słuchania i żywe obrazy do oglądania. Na głównej ścianie pięknie odmalowane „Zwiastowanie” Leonarda da Vinci w wersji Jacka Kornackiego. Pod uginającym się od jedzenia stołem ogryzały kości rosyjskie charty. W barach skrzydlate amorki serwowały trunki, a wszystkiemu w charakterze motta przyświecał fragment wiersza patrona uczty: „Kto się chce weselić, niech to czyni zaraz – jutro jest niepewne”. Motto okazało się złowrogie. Już w trakcie przygotowań z dziesięciu wiernych sponsorów pozostał jeden, dochód okazał się być ujemnym, potencjalni mecenasi zjedli, wypili i… sławili chwałę Sfinksa gdzie tylko mogli, ale groszem nie sypnęli. Finansowa wpadka nie przyćmiła jednak wspaniałości Uczty Medyceuszów, którą długo jeszcze wspominano, a pomalowane z tej okazji sfinksowe wrota pyszniły się złotem czas jakiś.
Florczak skwitował zdarzenie: „Jak spadać, to z wysoka” i zaczął myśleć o kolejnej imprezie.
Była jesień 1992 roku. Sfinks miał już za sobą udaną imprezę usługową „Patent Korsarski” czyli bal na zakończenie regat Big Cup’92 i sławę miejsca niezwykłych, ekscentrycznych zdarzeń. Organizatorzy Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych zamówili w Sfinksie balangę dla filmowców. Tak narodził się „Iluzjon Sfinks”, który zaprosił gości na bal pt. „Zmiana Repertuaru”. Zamiast planowanej projekcji filmu „Najlepsze, co dała nam Ameryka” (bo prawdę mówiąc nic nam nie chciała dać), wyświetlimy dokumentalny film pt. „Siedemnaste Mgnienie Szkoły Polskiej”, głosiło zaproszenie. Naturalnie żadnej projekcji nie było, ale w repertuarze iluzjonu znalazły się starannie przygotowane przez artystów Sfinksa cytaty ze słynnych filmów, także szkoły polskiej. Tę reprezentowała husaria z „Potopu” wymalowana przez Kornackiego i Roskowińskiego oraz śmietnisko – miejsce śmierci Maćka z „Popiołu i Diamentu” wykreowane przez Kornackiego i Dyakowskiego. Ala Gruca w towarzystwie Somnabulika królowała w czarno – białym barze „Gabinet Doktora Caligari”, Rafał Roskowiński tym razem w charakterze kozaka w towarzystwie Lubow Orłowej o długich blond warkoczach (w tę rolę wcielił się ówczesny dyrektor MTV Poland, Artur Budziszewski ) nalewał wódkę w barze: Sowchoznyje Kino. W kącie chrumkały i pojadały świńską karmę wypożyczone od hodowcy świnki, które zdążyły się zadomowić i zapachnieć aklimatyzowane w Sfinksie od kilku dni. Był to cytat ze słynnej komedii „Świat się śmieje”. Znaleźli się jednak malkontenci, którzy utyskiwali: „ze świnią pić nie będę!”. Ci sami nad ranem smacznie spali zagrzebani w słomie, grzejąc się ciepełkiem świńskiej zagrody. Antresola, na której do tej pory mieścił się bar VIPów zamieniła się w „Bagdad Cafe”. Z prawdziwym neonem, nostalgicznym pustynnym pejzażem namalowanym przez Kornackiego i sztucznymi kaktusami, które odświeżał sam Mieto Olszewski. Profesor Mieto nie był wówczas zwolennikiem sfinksowej estetyki i rozwiązłości. I tylko dlatego dał się wciągnąć do pracy, że jego żona, malarka Ola Radziszewska wystąpiła jako barmanka. Byłyśmy tam obie i od tej pory antresola należała do nas: jako miejsce wymyślania scenografii na kolejne bale i całonocnej pracy za barem. Było nas barmanów – amatorów więcej ku uciesze przyjaciół, którym nalewało się obficie i na kredyt, i ku zmartwieniu Florczaka, że bary przynoszą niespodziewanie mały dochód „na odbudowę”. Grupa COX pięknie, acz bezmyślnie pomalowała tylną salę w tulipany, więc bystry Florczak naprędce wymyślił pochodzenie cytatu: „Fanfan Tulipan”. Z antresoli zjeżdżał na krzyżu ucharakteryzowany na Chrystusa były lekarz Wojtek Wacowski zwany Wacą, ten sam, który na pierwszy Halloween przyszedł przebrany za Widmo Komunizmu i już Sfinksa duchowo nie opuścił. Waca nucił piosenkę z filmu „Życie Bryan’a” – „Always look on the bright side of life”. Jedynym napędem dźwigni poruszającej zjazd krzyża był nieco podchmielony nadworny grafik Sfinksa, filigranowy Szakal, w złotym kostiumie Oskara.
Nie wszyscy potrafili docenić poświęcenie i finezję twórców „Zmiany Repertuaru” w „Iluzjonie Sfinks”. Przez większość gości z branży filmowej bal został uznany za „nocny skandal”. Panie w eleganckich szpilkach niepewnie stąpały po betonowej, nierównej podłodze. Zapach Sfinksa przesiąkniętego dymem z przemyślnie skonstruowanych pieców z beczek po oleju nie przypadł elegantom do gustu. Nikt nie łowił autografów. Przebrani wykwintnie szatniarze wieszali futra na gwoździach. Toalety – sławojki w stylu „Chłopów” (oto trzeci cytat ze szkoły polskiej) dalekie były od elegancji. Przy okazji wyszło na jaw, że branża filmowa mało się zna na filmie lub ma za mało wyobraźni, bo tak oczywiste dla artystów i bywalców Sfinksa cytaty nie zostały rozpoznane. Pocieszający był fakt, że co dla jednych skandalem, dla innych sukcesem.
Ekumenizm Sfinksa jest oczywisty, tolerancja ogromna a ciekawość świata wielka. Świata i Polski. Na „Góralski Sylwester” przyjechała kapela z Zakopanego, bal śląsko – kaszubski czyli „Sól Ziemi Czarnej z Odrobiną Jodu” uświetniła górnicza orkiestra. Wówczas, w 1994 r. Teatr Ekspresji Wojciecha Misiuro był teatrem Górnośląsko-Pomorskim z siedzibą w Sopocie i Chorzowie. Związek Teatru ze Sfinksem był intrygujący – miłość i oddanie przeplatane eksplozjami awantur przy zwarciu takich indywidualności jak Florczak i Misiuro. Aktorzy Teatru Ekspresji od zawsze prezentowali swoje ciała i umiejętności w Sfinksie. „Idole Perwersji” w reżyserii Misiuro z kostiumami Zofii de Inez uświetniły „Bal na Gruzach”, w Sfinksie prezentowano „Pasję”, tu miały swoje premiery spektakle teatrów „Patrz mi na Usta” i „Cynada” (założone przez Bożenę Elterman i Krzysztofa Dziemaszkiewicza po ich odejściu z Teatru Ekspresji ). Żadna z „wyjazdowych” imprez Sfinksa nie mogła się obejść bez tancerzy: udział w berlińskiej Love Parade, Parady Szekspirowskie na otwarcie Jarmarku Dominikańskiego, otwarcie sezonu letniego w Sopocie, uczta – spektakl w Dworze Artusa , „Powrót do Raju Utraconego” dla Lions Club czy wreszcie pokazy mody Ali Grucy, do których Dziemaszkiewicz, zwany Leonem, układał choreografię. Tancerze na pokazie Ali Grucy byli modelami, a towarzyszyli im artyści innych zgoła profesji. Wielki entuzjazm wzbudzali malarze – Kacper Ołowski poruszający się na wybiegu z wdziękiem kija od szczotki i niemniej atrakcyjny Józek Czerniawski, a także jego piesek Jimmy Jones, który na Pokazie Hiszpańskim, przyozdobiony krynoliną z wrażenia zrobił kupkę na czerwony dywan zakrywający scenę. Piękne kostiumy projektowała Ala Gruca dla swojego męża Roberta Florczaka. Na wybiegu brylowała dziennikarka Ewa Moskalówna, która przylgnęła do Sfinksa i tam odbywały się premiery jej poetyckich tomików: „Z Krainy Krwi” i „Rachatłukum” z muzyką Chlupotu Mózgu i saksofonisty Przemka Dyakowskiego.
Wspomniany bal „Sól Ziemi Czarnej z Odrobiną Jodu” o mały włos nie odbyłby się wcale. Nad ranem, w dniu balu spłonęła wykreowana przez grupę COX „Śląsko – Kaszubska Izdebka, groteskowy obraz życia codziennego Polaka ’94. Sfinks, cały osmolony tonął w pianie, po zgliszczach biegał Misiuro rwąc włosy z głowy, że wojewoda katowicki i orkiestra górnicza są już w drodze, a balu nie będzie. Florczak, wyrwany z przykrótkiego snu nie widział przeszkód: osmolony Sfinks nawet bardziej pasował do kopalni, zwłaszcza, że Holender Derek Klein z Wacą zbudowali pośrodku dużej sali górniczą windę. Przeszkody widziała natomiast komisja pożarnicza: sfinksowa instalacja elektryczna była niezgodna z jakąkolwiek normą, beczki – piecyki wzbudziły w strażakach grozę, a brak wyjścia ewakuacyjnego – osłupienie. Pomógł prezydent Sopotu – Jan Kozłowski. Wziął na siebie część odpowiedzialności za imprezę, konflikt z inspektorem załagodził. Bal się odbył. Jednak od tej pory wzięto niefrasobliwych artystów pod lupę. Długi czynszowe Sfinksa wobec miasta rosły, bo jak płacić czynsz nie mogąc prowadzić w klubie żadnej dochodowej działalności? Jeszcze udało się zrobić w lecie „Erotyczny Playmate Sfinksa” czyli bal Playboya i Radia Gdańsk, i „Red Again” – zabawę taneczną z okazji Święta Niepodległości sponsorowaną przez browar EB. Potem Sfinks zamknął podwoje na długie miesiące.
Czas uśpienia budynku nie został zmarnowany. Wewnętrzna potrzeba działania wygnała artystów Sfinksa, w sensie dosłownym, na ulicę. Wystąpili na otwarcie sezonu letniego ’95 w Sopocie, a jesienią przenieśli się do kościoła Św. Jana pokazując intrygującą i wspaniałą wystawę „Tabula i Inna Rasa” – wersję krajową wystawy „Tabula Rasa” prezentowanej wcześniej w Kilonii. W Niemczech dużo o wystawie pisano, u nas przeszła bez większego rozgłosu, jedynie komentowano spektakl teatru „Patrz Mi Na Usta”, który wystąpił z premierą na wernisażu. Nielicznym w naszym mieście krytykom sztuki trudno było sklasyfikować twórczość z kręgu Sfinksa. Zwłaszcza jeśli były to wystawy, bo z ekscentrycznymi imprezami już się wszyscy oswoili: zwolennicy zanurzali się ochoczo w dekadenckiej atmosferze, przeciwnicy z politowaniem kiwali głowami na widok „tych szaleńców ze Sfinksa”.
Z pewnością dzięki Janowi Kozłowskiemu Sfinksowi udało się przetrwać najtrudniejsze chwile. Miasto Sopot umorzyło fundacji dług, udało się doprowadzić budynek do stanu nie budzącego zastrzeżeń straży pożarnej, można było wrócić „do domu”.
W czerwcu 1996 Sfinks rozpoczął letni sezon wielką wystawą pt. „Lato, Lato”. Wystawa została zadedykowana prezydentowi Kozłowskiemu, bo, jak napisano w zaproszeniu „dał ON nam się uwieść, by kosztem szerokich rzesz zwolenników smażonej rybki, Big Maca z frytkami lub chwiejnych pośladków Ukrainek przy chromowanych rurach, można było zaprezentować zakałę Tego Narodu – artystów Sfinksa”. Wystawę tuż przy wejściu otwierał wielki portret Jana Kozłowskiego namalowany przez Henryka Cześnika. Warto w tym miejscu wymienić pozostałe zakały biorące udział w wystawie, bo grono Starych Sfinksowcówznacznie się powiększyło: Kuba Błażejowski, Jurek Bogaczyk, Marek Czarnecki, Józef Czerniawski, Andrzej Dyakowski, Jarek Fliciński, Robert Florczak, Ala Gruca, Bogna Klaman, Jacek Kornacki, Anna Królikiewicz, Tomasz Krupiński, Barbara Kruszewska, Kacper Ołowski, Jadwiga i Zygmunt Okrassowie,Wojciech Radtke, Rafał Roskowiński, Jacek Staniszewski, Krzysztof Stojałowski, Krystyna Suchwałło, Maria Targońska, Andrzej Umiastowski, Małgorzata Żerwe oraz Krzysztof Dziemaszkiewicz – Leon.
Krzysztof Leon Dziemaszkiewicz był w Sfinksie i występował od zawsze. Śpiewał głosem Marii Callas ucharakteryzowany na słynną śpiewaczkę, występował nago i w srebrnej sukni projektu Ali Grucy, półnagi niosąc gigantyczny krzyż prowadził słynną procesję Św. Jana. Leon, birbant i hulaka, jest w pracy niezwykle skrupulatny i perfekcyjny. Pamiętam jego absolutną spolegliwość podczas niezwykle nerwowych przygotowań do uczty w Dworze Artusa. Podczas kiedy szef – Misiuro zażarcie kłócił się z równie porywczym Florczakiem, Dziemaszkiewicz – asystent spokojnie pilnował kolejności wejść aktorów, porządku za kulisami i łagodził klimat. Obecność Leona na balangach w Sfinksie przyzwyczajała bramkarzy do tolerancji. Tutaj nikt nie obrzucał gejów inwektywami. Mężczyzna przebrany w kobiece szaty niekoniecznie musiał być transwestytą lub homoseksualistą. W tradycyjnie celebrowane Święto Kobiet kobiety sztuczne i prawdziwe miały wjazd do Sfinksa za darmo, więc nie brakowało facetów w damskich ciuszkach. Mecenas Łukasiewicz z okazji „Balu Kobiet” w 1999 r. nie zgolił co prawda bujnych wąsów, ale dzierżył elegancką torebkę dopasowaną kolorystycznie do szykownego kostiumiku typu Chanell. Podobnie ucharakteryzowany był adwokat Główczyński w blond lokach na głowie. Wystawę „Kobiety Portret Własny” otwierała Roberta Florczak w kusej sukience i rudej peruce. Równie atrakcyjnie wyglądali inni artyści biorący udział w wystawie: Jackie Staniszewska, Józefa Czerniawska i Macia Gorczyńska. Mieto Olszewski, na plakacie wymieniony jako Miecia miętolił w garści kuchenny fartuszek – zabrakło mu odwagi, żeby ten łaszek uznany przez męskich szowinistów za atrybut kobiecości, założyć.
Następna wystawa w Dzień Kobiet 2000 czyli w „Damski Śledzik”, nosiła tytuł „Pipa w oczach Artysty” i dopuściła do prezentacji liczne grono kobiet płci żeńskiej.
Wystawy, nawet wobec niezwykle bujnej ostatnimi laty działalności muzyczno – gastronomicznej zajmują bardzo ważne miejsce w historii Sfinksa. Wystawa „Miejsca” w 1991 r. po raz pierwszy otworzyła drzwi budynku po długiej przerwie, kiedy to nie-sztuka w dawnym Pawilonie Sztuki rządziła. Prace pokazali wtedy w Sfinksie: Ala Gruca, Robert Florczak i Rafał Roskowiński, a wystawa była częścią prezentacji galerii alternatywnych: Wyspy i C – 14. Tuż po „Balu na Gruzach” swoją indywidualną ekspozycję miał Henryk Cześnik. Trwała tylko kilka dni, kondycja zdewastowanego budynku nie pozwalała na dłużej. Dużo lepsze warunki miał Jarek Fliciński prezentując po 2 latach swoje „Skoki do Wody”, wielką wystawę „żółtych” obrazów i filmy z Garry’m. Pod koniec 2000 roku te same „Skoki do wody” prezentowała warszawska Galeria Foksal. W Sfinksie wystawiał debiutujący „Przemianami Obecności” Dominik Lejman. Gigantyczne „Relikwiarze” pokazywał Tomasz Krupiński. W jednym 1999 roku odbywały się wystawy tak skrajnie różnych artystów, jak Ania Królikiewicz i Andrzej Umiastowski. Sześćdziesiąt obrazów na trzydziestolecie pracy twórczej zaprezentował Mieto Olszewski.
Osobnym zjawiskiem było Muzeum Osobliwości, które pojawiło się jako „wykwit na zdrowym ciele wystawy ZPAP” pt. „Związki”. Artyści sfinksowi, wówczas należący do ZPAP chcieli zaznaczyć swoją odrębność i pokazali swoje prace w Sfinksie. Formuła „osobliwości” tak dalece spodobała się artystom, że postanowili Muzeum wpisać na Listę Tradycji. „Muzeum Osobliwości II” przyciągnęło do Pawilonu Sztuki Ekskluzywnej tłumy zwiedzających. Na wernisażu i około północy każdego kolejnego dnia wystawy miejsce ceramicznej, nagiej do pasa „Błogowstawionej Oli, Patronki Łagodnych Odlotów” zajmował jej pierwowzór – żywa Ola, bywalczyni Sfinksa.Ten obiekt wymyślił Florczak potwierdzając kolejny raz swoje zainteresowanie sztuką bliską sacrum. Swoją kobietę Alę Grucę zwykle malował jako madonnę, na obronę tytułu doktorskiego w ASP wymyślił i wyreżyserował „Procesję Św. Jana”.
Prosesji warto poświęcić więcej uwagi. Odbyła się z okazji odpustu w kościele Św. Jana. Uczestniczyło w niej około pięćdziesięciu Sfinksowców. Muzykę do widowiska skomponował Darek Michalak, kostiumy zaprojektowała Ala Gruca, a choreografię opracował Krzysztof Dziemaszkiewicz. Niezwykłym pomysłem Florczaka było skonstruowanie iluzyjnej lektyki z głową św.Jana: aktor skrywał się w sześcianie z luster, widoczna była jedynie jego głowa w trupiobladej charakteryzacji, spoczywająca na tacy. Przed lektyką Jana jechał na zabytkowym rowerze marki Ukraina ponury Jeździec Apokalipsy, czyli Misza, z kosą o czterech wirujących ostrzach. Bożena Elterman w bieli niosła monstrancję z krążka CD, na dwukółce jechał żywy obraz Madonny z Lourdes, krzyże nieśli półnadzy mężczyźni i zakapturzeni inkwizytorzy, nie brakowało aniołów i biblijnych postaci. Na platformie jechali rozparci na złotych fotelach dentystycznych Herod i Herodiada czyli Robert Florczak i Ala Gruca, przed którymi zmysłowo tańczyła skąpo ubrana Salome – Karolina Skowronek. Wszystko w transowych rytmach techno, bo wówczas Sfinks trwał (i trwa do dzisiaj) w Okresie Techno-Muzycznym.
Pierwsza wystawa inspirowana kulturą techno „Trans, Sfinks, Energia, Wolność” odbyła się w Pawilonie Sztuki Sfinks w 1997 r. Trzy lata po pierwszej w Sfinksie, a jednej z pierwszych w Polsce imprez techno, wypełnionych „nową” muzyką i skąpanych w ultrafioletowym świetle. Fascynacje Malewiczem, ikoną i światłem ultrafioletowym zaowocowały wystawą Jacka Kornackiego „Ikono – Suprematyzm”. Kornacki, artysta trochę z racji temperamentu pozostający na obrzeżach Sfinksowego stylu życia przeszedł wraz ze Sfinksem drogę twórczych poszukiwań. Zaczął od okresu interpretacyjnego jako nadworny malarz fresków. Autor żmudnie malowanych nocami na ceglanej ścianie wielkich obrazów, które istniały potem przez jedną noc zmierzał, podobnie jak Sfinks w stronę techniczno – psychodelicznych klimatów. Magia światła ultrafioletowego, które pojawiło się w klubie na pierwszej imprezie techno „Pleasure Dome” w 1993 r., zauroczyła nie tylko bywalców oglądających wzajemnie swój niecodzienny i nieconocny wygląd. Artyści kreowali instalacje ożywające pod wpływem ultrafioletu. Najbardziej zafascynowany tą luminescencją był właśnie Kornacki. Jego artystyczne decyzje zapadały w Sfinksie, w tej niezwykłej atmosferze wspólnych działań przy jednoczesnym zachowaniu wielkiej indywidualności każdego z twórców. Tu odkrywał możliwości wielkiego formatu, realizował nieskrępowane ograniczeniami marzenia o sztuce, prowadził dialog z historią kultury, początkowo w tradycyjnej technice, potem używając nowoczesnego medium. Pierwsze farby czułe na ultrafiolet pochodziły ze źródła produkcji pigmentów do malowania znaków drogowych. O świetlówki też nie było łatwo, ale Florczak zawsze potrafił zdobyć wszystko, co sobie wymarzył. Funkcjonujące do tej pory w dyskotekach jako ciekawostka ultrafiolety posłużyły artystom do budowania przestrzeni w bardzo awangardowych, trójwymiarowych aranżacjach. W tej mierze Sfinks był z pewnością prekursorem.
Sądzę, że wielu artystów i wiele klubów pozostawało i pozostaje pod wpływem Sfinksa. Kogo raz wciągnęła sfinksowa atmosfera, poddaje się jej urokowi. Także ci, którzy nie cierpią muzyki techno i tęsknią za Okresem Heroicznym. I ci, których drażnią małolaty oblegające transowe imprezy, bo sami, podobnie jak znaczna część Starych Sfinksowców przekroczyli czterdziestkę. Jednak wracają do Sfinksa. Na Klubofilie czyli imprezy zamknięte, na niektóre koncerty, a przede wszystkim na wernisaże. Sfinks jest nadal Pawilonem i Świątynią Sztuki. Umownie nazywam obecny czas Sfinksa Okresem Techno – Muzycznym. W klubie odbywają się liczne imprezy niedochodowe, koncerty bardzo różnej muzyki, wieczory poetyckie i kameralne spotkania „z okazji”.
Patrzę na kolorową elewację Sfinksa w stylu „techno – Łowicz” zaprojektowaną przez Józka Czerniawskiego. Przypominam sobie szarą, zapyziałą ruinę, jaką ten gmach był 10 lat temu. Pamiętam sporo z tych paruset imprez, jakie się w Sfinksie odbyły. A najpiękniej „Powrót Świętej Inkwizycji”, bal na zakończenie karnawału Anno Domini 1993. Chorały gregoriańskie mieszały się z rockiem w wydaniu Jarka Janiszewskiego i kapeli „Bielizna”, jawnogrzesznice – z biskupami, a inkwizytorzy z torturowanymi. Stół zastawiony jadłem, tym razem był przepiękną średniowieczną uliczką, gdzie podawano smażone ryby i kaszanki, wisiały pęta kiełbasy, stały kosze z chlebem i podpłomykami, Żyd nalewał okowitę, a Kornacki w stroju mnicha sprzedawał relikwie wśród których było „Pierdnięcie Św. Bazylego” i „Palec Mniejszego Boga”. Florczak był Głównym Inkwizytorem, Ala Gruca oszpeciła się garbem. Przypalano grzesznicę stalowym prętem, a przemyślnie umieszczona na jej plecach świńska skóra skwierczała nader realistycznie. Zakuwano gości w dyby, biczowano i znęcano się na różne wyrafinowane sposoby. Na bal patrzyłam z antresoli pracując w barze „Biskupia Górka” z Olką Radziszewską. Ona miała na głowie biskupią piuskę z połowy dziecięcej piłki, a ja na śmiały dekolt zarzuciłam milicyjny mundur. Ech, łza się w oku kręci…
Na dziesięciolecie Sfinks szykuje sporo imprez. M.in. imprezę ekumeniczną pt. „Żyd naszym sąsiadem, Murzyn naszym Kochankiem”. Kulminacyjny bal w połowie listopada 2001, będzie nosił tytuł „Dekadadencja”. Już dekada czy dopiero dekada?
Ostatnio Ala rozmarzyła się, że spędzimy w Sfinksie miłą starość sącząc koktajle na wymoszczonych wieloletnią tradycją Fotelach Seniora. Robert dodał, że „będzie więcej kłapania dziobem, mniej ruszania nóżką”.
Przy barze artyści – rodzice spotykają swoje dorosłe dzieci, często także artystycznej proweniencji, bo sztuka, jak wiadomo bywa bardziej zaraźliwa niż choroby zakaźne. Niekoniecznie przenoszone drogą płciową. Chociaż? Nieraz słyszałam opinię, że w Sfinksie jest bardzo seksowna atmosfera. Znakomicie! Seks to prokreacja, a prokreacja to ciągłość. Może w tym właśnie tkwi TAJEMNICA SFINKSA?